Latcho drom – czyli aczwórką na wschód
Zawsze, gdy planuje wyjazd w moje rodzinne strony walczę z tym samym dylematem. O północy czy nad ranem. No właśnie, kiedy jechać? I niby dlaczego jest z tym taki problem?
O nie, nie naciągniecie mnie na polityczne dywagacje, dyskusje o tym czy zdążymy z autostradami na Euro 2012 i kalkulacje, który rząd zbudował więcej km autostrad. Fakty są takie, że za każdym razem gdy wzywa mnie Podkarpacie zastanawiam się, która pora będzie najlepsza. Którą porą będzie mniej tirów, mniej osobówek, mniej policji, mniejszy ruch i w końcu ile czasu zajmie mi te bidne 200 km, które w normalnych (czytaj: europejskich) warunkach powinno nie więcej niż 2 godziny. Mój rekord to 2.5 godziny, dawno temu. Dziś 3 godziny to minimum. Ale nie o problemach komunikacyjnych miało być, bynajmniej.
No więc było tak. Miałem wsiąść około 23 za kółko i pojechać. Ale 23 grudnia był dniem pełnym wrażeń. Pokazaliśmy światu GoPlanet! Emocje i – jakby nie było – drobne problemy techniczne towarzyszące temu wydarzeniu sprawiły, że perspektywa nocnej jazdy nieco mnie przeraziła. Podałem się, ustawiłem budzik na 4.00 i padłem jak stałem do łóżka. A stałem w bluzie z kapturem i dżinsach. Takie chwile niemocy nazywam „dniem dziecka”. No co, należy mi się!
Czwarta rano przyszła zupełnie niespodziewanie. Telefon wygrywał swoje nutki, gdy zerwałem się z łóżka. Pakowanie, czyste ząbki (to namiastka porannej toalety na którą oczywiście nie było czasu), puszka słodkiego tygrysa do ręki i za kółko. Jadę. Ciemno, mokro, środek nocy, a na drodze tłumy aut. Cóż, widać moje dylematy powinienem odłożyć na półkę i jechać po jasności, i tak będzie tłok. Patrzę na samochody przede mną i czytam: Holandia, Włochy, Austria, Szwajcaria, Belgia, Ukraina, Białoruś. O, Wielka Brytania! Pojawiły się dwa pasy namiastki autostrady, wykorzystałem więc sytuacje i zrównałem się z jednym z aut by sprawdzić z kim mam do czynienia.
No… to nie byli nasi. Mam jakiś taki wrodzony talent, że zarówno na narciarskim stoku Szwajcarii jak i za sterem jachtu na Karaibach poznam naszą, polską mordę. Tu chciałem sprawdzić czy zagraniczne tabliczki to zmyłka (mobilny prezent pod choinkę) czy faktycznie święta Bożego Narodzenia goszczą zagranicznych pielgrzymów. – Obcy, bezwzględnie. Auta załadowane po dach, tak, że tylna szyba nie służyła pomocą w oglądaniu się za siebie. Zawieszenie na granicy wytrzymałości. Pewnie przy większych dziurach koła tarły po nadkolach. Minęła chwila, podjechałem obok drugiego auta – znów obcy! Cudownie, pomyślałem. Jak ten świat się zmienia. Obce plemiona mkną przez Polskę do swoich miast i wiosek. Ale czy faktycznie ten świat się zmienia czy też po prostu wraca do tradycji koczowniczo – pasterskiej? Kilkanaście dni temu rozgryzałem, dla jednego z beskidzkich gmin, temat pasterstwa na prawie wołoskim, a dziś proszę – pielgrzymi obcych mkną swoimi stalowymi furmankami napić się polskiego bimbru, zjeść znienawidzonego bo umęczonego karpia, posmakować słodkiej jak miód kutii, barszczu białego, czerwonego, żuru, pierogów ruskich, z kapustą, kapusty z grochem, kompotu z wędzonych śliwek… Cyganeria!
A pisze to wszystko dlatego, że gdy tak sobie myślałem jak zmieni się Polska, kiedy w końcu potnie ją sieć autostrad (proszę bez śmiechu!), jakim to kosmopolitycznym narodem w końcu się staniemy (tutaj można lekko się zaśmiać), to przypomniałem sobie dwa filmy, które kiedyś zrobiły na mnie ogromne wrażenie. Filmy drogi. O pierwszym z nich mówiono – „Cygańska Buena Vista Social Club”. W polskim przekładzie tytuł brzmiał – „Opowieści z cygańskiego taboru”. To dokument pokazujący muzyczne losy narodu cygańskiego, tułającego się od tysięcy lat po świecie – z Indii aż po południe Hiszpanii.
Ktoś wpadł na pomysł aby w USA zorganizować tourne najsłynniejszych grup cygańskich z Indii, Macedonii, Rumunii, Hiszpanii. Tych wydawałoby się zupełnie sobie obcych ludzi posadzono więc na jednej scenie i kazano razem grać. Rewelacja. Ech, łza mi się w oku kręci na widok, a raczej dźwięk głosu Esmy Rodzepowej… Łza mi się kręci gdy wspominam te wszystkie miejsca, tam – w Indiach, Rumunii, Serbii gdzie byłem, widziałem ludzi, dla których tradycja to sens życia, pracy. Istnienia. Dźwięki sitaru, skrzypiec, cymbałów, gitary i rytmy flamenco. Wielki, wielobarwny cygański kocioł. Parę lat temu ci sami muzycy zagościli na krakowskim Rynku w czasie festiwalu Rozstaje w ramach tourne Gypsy Queens & Kings. Byli niesamowici!
Drugi film, który przyszedł mi do głowy, gdy tak mijałem kolejną zagraniczną tablicę rejestracyjną to boskie dzieło (i nie boję się tego słowa) „Latcho Drom” Tonyego Gatlifa.
Prawdziwa, muzyczna, cygańska epopeja, ponadgodzinny teledysk, kręcony od Indii, przez Egipt, Turcję, Rumunię, Węgry, Francję po Hiszpanię. Wzruszające, piękne, łapiące za serce. Mało słów, dużo muzyki, tańca, strojów, miejsc. U mnie wywołuje dreszcze, za każdym razem.
Sam nie wiem skąd te myśli, cygańskie skojarzenia. W ostatnich latach ciągle się gdzieś przemieszczam – latam, jeżdżę, pływam. Przeprowadzam się. Kraje, miasta, inne kontynenty. Ba, nie tylko ja. Prawie każdy z nas. Chyba jesteśmy trochę jak ci Cyganie, wciąż na walizkach. Wprawdzie konne wozy zamieniliśmy na metalowe puszki aut ale z przywiązaniem do miejsc mamy coraz większe problemy. Granice znikają, spotkanie z celnikiem to dziś już nie stres, a ciekawość. Urlop w Grecji, zima we Włoszech, delegacja w Londynie, weekend w Oslo. Przywozimy pamiątki, dodatki, biżuterię, stroimy się tworząc prawdziwie eklektyczny wzorzec mieszkańca ziemi XXI wieku. I tylko ten wigilijny wieczór przypomina nam skąd tak naprawdę wzięliśmy się na tym świecie.
Latcho drom! (czyli: bezpiecznej drogi) – gdy będziecie wracać do swoich nowych ojczyzn.