Nasz cel związany był z najwyższym szczytem Australii, zmierzonym i nazwanym przez Strzeleckiego – Górą Kościuszki 2229 m n.p.m.

Z Innamincki, wzdłuż Adventure Way, przecinającej pustkowia z pojedynczymi wieżyczkami kopalni gazu jechaliśmy teraz na południe. Do Gór Śnieżnych mieliśmy ponad 1700 km. Wraz z oddalaniem się od pustynnych terenów outbacku pogoda zaczęła zmieniać się w kierunku bardziej chłodnej i wilgotnej, pojawiały się wielkie stada kangurów, emu i mnóstwo ptaków. Trasa wiodła nieutwardzonym gravelem, mijając stada krów wypasanych na tysiącach km kwadratowych buszu. Jednego dnia mięliśmy okazję oglądać australijskiego farmera, który za sterami niewielkiego samolotu, lecąc bardzo nisko nad ziemią lokalizował swoje stada bydła. Ten fakt pokazał nam wyraźnie co oznacza wypasać bydło w buszu i jaka to jest skala… My chyba także byliśmy atrakcją dla pilota, bo po kilkunastu minutach krążenia wylądował na niewielkim fragmencie utwardzonego terenu. Kilkuminutowa konwersacja, kilka zdjęć i już leciał z powrotem do dalszej pracy.

Kolejne dni jazdy mijały na kolekcjonowaniu kilometrów i obserwowaniu zmian krajobrazu. Wciąż nie było widać cywilizacji – pojedyncze osady zamieszkane zazwyczaj przez kilka osób – pojawiały się co kilkaset kilometrów. Za to zmieniła się pogoda. Niebo było teraz zachmurzone i zaczął siąpić deszcz. Na dobre rozpadało się kiedy byliśmy już na asfalcie. Tymczasem krajobraz zaczął przypominać widoki znane z np. Austrii – pagórki, zielona trawa pastwisk, żółte połacie rzepaku i czyste, estetyczne farmy. Mieliśmy świadomość, że nocowanie w buszu i ogniska są już za nami. Dotarliśmy do Nowej Południowej Walii – jednego z najbardziej cywilizowanych stanów Australii.

Do miejscowości Thredbo w Snowy Mountains dotarliśmy 1 października po południu. Nasz cel związany był z najwyższym szczytem Australii, zmierzonym i nazwanym przez Strzeleckiego – Górą Kościuszki 2229 m n.p.m. Tymczasem  w Thredbo kończył się właśnie sezon narciarski. Wprawdzie pojedynczy narciarze szusowali jeszcze na niewielkich płatach śniegu, jednak widać było, że resort narciarski powoli pustoszeje. Planowaliśmy wyjść na dwa szczyty Mt. Towsend i Górę Kościuszki. W punkcie informacji turystycznej dowiedzieliśmy się, że wprawdzie szlak wiodący na Górę Kościuszki nie jest zamknięty, jednak opady śniegu – największe od 30 lat spowodowały, że na wysokości ponad 1800 metrów utrzymuje się gruba na 1.5 metra pokrywa śniegu. Poza tym cały czas padał drobny deszcz a poziom chmur sięgał ok. 1500 – 1600 m. Postanowiliśmy znaleźć inne rozwiązanie i poszliśmy do wypożyczalni sprzętu narciarskiego. Po kilkuminutowej rozmowie wszystko było jasne – jedyna możliwość wejścia na górę to przemierzenie 12 km trasy na nartach ski-tourowych.

Na drugi dzień pogoda poprawiła się odrobinę, w Jindabyne gdzie stacjonowaliśmy na kempingu malowniczo położonym nad jeziorem o tej samej nazwie świeciło słońce. Wypożyczyliśmy komplet sprzętu narciarskiego dla 6 osób oraz rakiety śnieżne dla Waldka i Adama. Niewiele przed południem dotarliśmy ponownie do Thredbo, wyciąg krzesełkowy o swojsko brzmiącej nazwie Kościuszko Express zawiózł nas do górnej stacji, skąd na wysokości ponad 1900 metrów rozpoczyna się klasyczna i najkrótsza droga na Górę Kościuszki. W normalnych, bezśnieżnych warunkach trasa prowadzi po metalowych podkładach z siatki, zainstalowanych kilkadziesiąt metrów nad ziemią. My zastaliśmy całkowicie zasypany szlak i przewalające się nad szczytami chmury. Snowy Mountains w swej najwyższej części, położonej w Kościuszko National Park przypominają polskie Tatry Zachodnie. Brakowało tylko kosówki, aby mieć wrażenie, że za chwilę, gdzieś za zakrętem szlaku pojawi się jakiś znany, „widokówkowy” tatrzański pejzaż.

Trasę wejścia na szczyt opracowaliśmy w opaciu o dane GPS oraz dokładne mapy topograficzne. Niestety, po drodze nie było najmniejszego śladu jakichkolwiek tyczek czy innych oznaczeń, wskazujących kierunek marszu. 6 km w jedną stronę przebiegało trawersem masywu, w skład którego wchodzą najwyższe szczyty Gór Śnieżnych. Im wyżej wchodziliśmy tym pogoda pogarszała się. Padał śnieg z deszczem i wiał dość silny wiatr. W pewnym momencie widoczność spadła do kilkunastu metrów. Po mniej więcej 2.5 godzinach marszu dotarliśmy do przełęczy, na której zaczynało się wejście na wierzchołek. Widoczność spadła do kilku metrów, zrobiło się dość zimno i mocno wiało. Nie widzieliśmy dokładnie wierzchołka góry, jedynie z wcześniejszych obserwacji wiedzieliśmy, że zarówno po jednej jak i drugiej stronie masywu znajdują się sporych rozmiarów nawisy śnieżne i pomyłka w trasie może zakończyć się wywołaniem lawiny, o konsekwencjach, której nie trzeba zbytnio się rozpisywać. Szlak na mapie schodził teraz odrobinę w  dół, na północ, aby obejść górę dookoła i poprowadzić na szczyt. W te drogę wybrali się Jurek i Sławek. Marek, Ptaszek, Paweł  i Piotrek wybrali trasę krótszym, stromym podejściem pomiędzy wspomnianymi nawisami śnieżnymi, wzdłuż czerniących się pojedynczych skałek. Pogoda na chwilę poprawiła się, zza chmur zobaczyliśmy trasę podejścia i ruszyliśmy w górę. Po ok. 20 minutach cała nasza szóstka stała na wierzchołku Góry Kościuszki. Była godzina 13.30, 2 października 2004 r. Zdjęcia, symboliczny toast, krótka rozmowa z grupą Australijczyków, którzy zareagowali nieudawanym podziwem, kiedy dowiedzieli się, że dotarliśmy tutaj z Perth – przez cały outback… Niebo ponownie zamknęło się nad nami i trzeba było wracać. Widząc jak trudne warunki śniegowe panują zrezygnowaliśmy z wejścia na Mt. Towsend. Wydaje się, że jedyna możliwość realizacji trasy z doliny Geehi River, przez Mt. Towsend na Górę Kościuszki – szlakiem, który ponad 160 lat temu przemierzył Strzelecki (12 marca 1840 roku stanął na szczycie) istnieje w okresie schyłku lata, czyli ok. marca – kwietnia, kiedy ustąpią śniegi. Zjazd do Thredbo odbył się bez większych trudności, nie licząc kilku upadków, które zaliczył każdy z nas. Narty ski-tourowe to wspaniały wynalazek, jednak do zjazdów trzeba posiadać chyba jakieś specjalne umiejętności… Już na dole dowiedzieliśmy się, że Adam i Waldek musieli wycofać się z podejścia – rakiety śnieżne nie za bardzo nadawały się na tę trudną trasę.

Wejściem na Górę Kościuszki obaliliśmy kolejny mit, który pokutował w naszych głowach – nie jest to ot, bieszczadzki kopczyk, który pokonać może matka z dzieckiem na ręku.

Close
Go top