Czekała na nas wspaniała wspinaczka na jeden z największych na świecie monolitów skalnych. Prawie 400 m w pionie od podstawy skały. Strome podejście zajęło nam ok. 3 godzin…
Kalgoorlie opuściliśmy późnym popołudniem. Okazało się, że awarie nie były aż tak poważne – dwa alternatory w samochodach Ptaszka (Marka Zimowskiego) i
Arce Waldiego oraz dziura w zapasowym zbiorniku paliwa Arki. Późnym popołudniem wyjechaliśmy z miasteczka odwiedzając po drodze Super Pit – kolosalnej wielkości odkrywkową kopalnie złota. Odkrywka na każdym z nas zrobiła wielkie wrażenie – głęboki na kilkaset metrów otwór w ziemi, pocięty terasami, po których poruszały się koparki o kołach 3 metrowej średnicy. Z każdej tony urobku górnicy otrzymują kilka gramów złota. I to się opłaca – chociaż ceny sprzętu są równie wielkie jak koła koparek – super wywrotka to koszt ok. 4 mln dolarów australijskich…
Kilkanaście kilometrów za Kalgoorlie wylądowaliśmy na biwaku pośród niskich eukaliptusów. Zmienia się powoli ziemia – w zasadzie wszędzie jest już ceglastej barwy sypki piasek i kamienie. Poranek, szybkie pakowanie i dalej, dziś musimy dotrzeć drogą do Wiluny, oddalonej o 550 km osady, gdzie rozpocznie się kolejny etap naszej podróży słynna Gunnbarrel Highway. To outbackowy trakt, który został wytyczony dokładnie 50 lat temu. Prosty niczym lufa karabinu, ciągnie się na długości ponad 800 km. Szlakiem planujemy dotrzeć do oddalonego o 1880 km od Wiluny, słynnego w całej Australii, Alice Springs – stolicy outbacku.
Tymczasem cały dzień upłynął na monotonnej jeździe, mijając po drodze liczne mniejsze i większe odkrywki kopalni złota przed zachodem słońca dotarliśmy do Wiluny. Police Station – gdzie zgłosiliśmy nasz wjazd na Gunbarrel – kilkanaście niskich zabudowań, stacja benzynowa i sklep. Oto cała Wiluna. Stąd wyruszała wyprawa „Australia Zachodnia 2002 – The Real Outback Expedition”. Dla Marka to podwójnie magiczne miejsce! Do najbliższego miasta jest stąd 300 km. W osadzie wzbudziliśmy zainteresowane zarówno wśród funkcjonariuszy policji jak i miejscowej społeczności aborygenów. Od oficera policji otrzymaliśmy informację, że Gunbarrel jest absolutnie sucha i przejezdna – od miesiąca nie padał tutaj deszcz, a prognozy przewidują 3 tygodnie suszy. Jest to rewelacyjna informacja!
Zatankowaliśmy do pełna tak, aby wystarczyło na pierwszy 350 km odcinek trasy i wyjechaliśmy kilkanaście km za osadę. Kolejny biwak i nocleg na piasku pośród krzewów. Dzisiaj Marek i Piotrek serwują duszonki – danie rodem z Podbeskidzia smakuje wszystkim bez wyjątku.
Wiluna – Carnnegie Station
Pierwsze wrażenie z nocy to zmiana temperatury. Jest znacznie cieplej i sucho. Nie ma wiec potrzeby suszenia namiotów. Wyjechaliśmy przed dziewiątą. Gravel road (nawierzchnia nieutwardzona – szutrówka) prowadziła nas przed magicznie krajobrazy australijskiego interioru. Im dalej na wschód tym bardziej sucho. Drzewa ustępują pola krzewom i wszędobylskiej trawie spinifex. Krajobraz nie zmienił się aż po odległy horyzont. Od czasu do czasu mijaliśmy stada wielkich czerwonych kangurów i strusi emu, czasem martwe kangury, nad którymi kołowały stada orłów. Wieczorem dojechaliśmy do farmy na pustkowiu Carnnegie Station. Jest paliwo. To kolejna dobra wiadomość, ponieważ wcale nie mieliśmy pewności, że je dostaniemy. Zatankowaliśmy do pełna, wpisaliśmy się do księgi pamiątkowej w jedynym, w promieniu kilkuset km sklepie i dalej w drogę. Do następnej osady na szlaku Warburton jest 500 km zaś do pierwszego miasta – Alice Springs 1600 km.
Prędkość przelotowa na drogach gravelowych to ok. 80 km/h. Hamowanie na tej drodze jest analogiczne do zabawy na lodzie.
Carnnegie Station – Warburton
Wyruszyliśmy z Carnnegie Station – po wpisaniu się w księgę pamiątkową, prowadzoną od czasu powstania stacji, czyli połowy lat 50. To właśnie wtedy Len Beadell, wraz z grupą odważnych przetarł Gunnbarrel Hwy. – wówczas i do niedawna jedyny szlak łączący Australię Zachodnią z Czerwonym Środkiem. Buldożer na gąsienicach, kilka specjalnych wozów i kilka miesięcy pracy zaowocowało stworzeniem trasy prowadzącej przed jeden z najbardziej odludnych i nieprzyjaznych obszarów na ziemi – Pustynię Gibsona. O niedostępności i nieprzychylności tego miejsca niech świadczy fakt, że właśnie tutaj planowano zorganizować światowy śmietnik odpadów atomowych. Teraz będzie nam dane zmierzyć się z pustynią i ze słynnymi wśród wszystkich pasjonatów tras 4WD corrigation – czyli powierzchni drogi o strukturze… falistej blachy. Początkowo szlak nie zapowiadał się szczególnie trudno – mknęliśmy ok. 70 km na godzinę gravelem zwalniając co jakiś czas na skalistych progach i fragmentach drogi rozmytych przez wodę. To, że mamy niesamowitego farta nie podlega dyskusji. Stan drogi nawet teraz, podczas suchego okresu wskazuje, że w przypadku opadów wjazd na Gunnbarrel zakończyłby się nieuchronnie zakopaniem samochodów. Kilkadziesiąt kilometrów za Carnnegie humor popsuł nam się nieco. Coś, na co na początku nie zwracaliśmy zbytniej uwagi zaczyna wprowadzać w drgania samochód i wszystko, to co znajduje się w jego wnętrzu. Dziwne uczucie zmusiło nas do zatrzymania się i wyjścia z samochodu na drogę – ta z pozoru płaska, czerwona powierzchnia była pokryta drobnymi garbami, oddalonymi od siebie o ok. 20-30 cm. Już wszystko było jasne! Falista blacha czyli corrigation. Teraz zwolniliśmy do ok. 20 km/h. Powoli toczyliśmy się po tych koszmarnych progach, modląc się, aby samochody nie rozpadły się na kawałki. Po 4 godzinach jazdy nikt nie miał złudzeń, że dziś dalej dojedziemy. Postanowiliśmy poszukać noclegu. A nie była to prosta sprawa bo Pustynia Gibsona z końcem zimy to zbiorowisko pojedynczych kęp ostrej jak brzytwa trawy spinifex i wypalonych kikutów krzewów i pojedynczych drzew. Jak okiem sięgnąć roztaczał się widok jałowej ziemi i od czasu do czasu… kępek pięknych kolorowych kwiatów. Pustynia kwitła. Trafiliśmy w te kilka tygodni, kiedy Gibson Desert pokazuje swoje bardziej przyjazne oblicze. Po jakimś czasie Ptaszek zjechał miedzy trawy i odnalazł kilka niskich drzew. Dołączyliśmy do obozowiska, chociaż niezbyt podobało nam się to miejsce. Po chwili okazało się, że zjeżdżając z trasy Waldek złapał gumę, to już druga. Kolejne obozowisko i kolejna bardzo zimna noc. Na dodatek dosyć mocno wiało. Im głębiej wjeżdżaliśmy w interior tym większe kontrasty termiczne rządziły pogodą. W dzień temperatura dochodziła do 30 st. C, w nocy spadała poniżej zera.
Tymczasem droga do Warburton nie zmieniała się ani trochę. Trzęsie jak cholera. Od czasu do czasu zatrzymywaliśmy się i sprawdzaliśmy czy wszystko w samochodzie jest na swoim miejscu, czy nie rozkręciły się bagażniki na dachu i koła. Kilkadziesiąt kilometrów przed osadą Waldek zaczął się skarżyć na stukoty w Arce. Jednak nie zważając na nic „mknęliśmy” z prędkością 20 km/h. I kiedy już było widać skręt do Roadhouse’u Warburton Arka zatrzymała się. Chwila i było jasne – pękło łożysko krzyżakowe w wale napędowym. Ten samochód dalej nie pojedzie. Szczęściem w nieszczęściu było to, że do awarii doszło w takim miejscu – 2 km od osady. Gdyby stało się to 100 km wcześniej sytuacja byłaby dramatyczna. Tymczasem Adam z Waldkiem szybko założyli hol i Arka została zaholowana do Warburton. Obaj panowie zabrali się do roboty. Scenariusz był prosty – przez telefon zamawiamy części w Alice Springs i czekamy 3-4 dni na transport albo próbujemy zadziałać sami. Po półgodzinie… arka jest znów sprawna! Adam z Waldkiem przełożyli napęd z tyłu na przód – Waldek będzie jechał z włączonym 4WD ale napędzającym tylko przednie koła. W ten sposób musimy się dostać do Alice, jakieś 1300 km. Skręciliśmy na Great Central Road, przed nami było 230 km do Warakurny.
Warburton – Warakurna
Dosyć monotonną trasę umilały od czasu do czasu stada dzikich wielbłądów pasących się niedaleko drogi. Zatrzymywaliśmy się robiąc zdjęcia zwierzętom, które do Australii dostały się ponad 150 lat temu z Indii Północnych i Afganistanu, jako siła pociągowa w słynnej wyprawie Charlesa Sturta, która miała za zadanie sprawdzić, czy w sercu kontynentu znajduje się wewnętrzne morze. Porzucone lub uciekając z karawany wielbłądy zaczęły rozmnażać się i żyć dziko. Innym rezultatem wypraw Sturta i innych eksploratorów są stada dzikich koni przemierzających setki km australijskiego interioru. Nocujmy parędziesiąt km przed Warakurną.
Warakurna – Ayers Rock
Poniedziałek, 13 września rozpoczął się, jak co dzień pięknym słońcem i przenikliwym zimnem. Zebraliśmy obóz i chwilę po 7 jesteśmy w trasie. W Warakurnie zatankowaliśmy samochody. Dziś postanowiliśmy dostać się jak najbliżej okolicy Ayers Rock. Do przejechania mieliśmy ok. 300 km grvelowej drogi. Od czasu do czasu trasę przecinały creek’s czyli suche koryta rzeczne. Po drodze zaglądnęliśmy do Dockre River, otwartej enklawy Aborygenów. Nocleg założyliśmy w okolicach suchego koryta Irving Creek, ok. 80 km od Ayers Rock.
Nasza trasa z Warakurny kilkanaście razy przecinała suche koryta rzek, creeki. Taka okresowa rzeka niesie ze sobą setki metrów sześciennych piachu, w którym po osie zakupuje się każdy pojazd, który zdecyduje się podjąć wyzwanie i wjechać w jej suche nurty. Jednak wielkość koryta oraz materiału, jaki rzeki mogą transportować działa na wyobraźnię – w okresie deszczów suche koryta zmieniają się w ogromne, rwące rzeki niszczące wszystko co napotkają po drodze.
Z końcem dnia dojechaliśmy do The Olgas – ogromnych, wysokich na ponad 150 metrów ceglasto – pomarańczowego koloru głazów sterczących z równiny środkowej Australii. Po kilkugodzinnym trekkingu pośród monumentalnych głazów pojechaliśmy pod słynny na całym świecie Ayers Rock, zwanym w języku Aborygenów Uluru – symbol Australii. To nasz pierwszy po blisko 2 tygodniach kontakt z cywilizacją i to na dodatek w mega wymiarze. Samochody pierwszy raz od kilku tysięcy km wjeżdżają na asfalt. Rozkoszowaliśmy się kilkunastoma km równej jazdy, bez wstrząsów, corrigation i wszędobylskiego pyłu. Chociaż nasze brudne twarze i odzież niezbyt pasowały do czyściutkich tshirtów turystów, którzy przyjechali lub – co częściej się zdarza – przylecieli samolotem pod Ayers Rock, żeby zobaczyć jedyny w swoim rodzaju spektakl, ustawiliśmy nasze brudne samochody pomiędzy innymi i oglądaliśmy to wspaniałe widowisko – zachód słońca nad Uluru. Zaraz po zmroku udaliśmy się na kemping – czekały na nas luksusy: pralka, prysznice z ciepłą wodą i kuchnia. Po drodze arka Waldka kolejny raz zastrajkowała, holowana przez Adama dotarła bezpiecznie na kemping.
Ayers Rock
Poranek nie wyciągnął nas z namiotów zbyt wcześnie. W związku z tym, że czekała nas naprawa samochodu i pranie nie śpieszyliśmy się zbytnio. Marek, Ptaszek i Sławek zerwali się około 4 rano, aby zarejestrować wschód słońca nad The Olgas, tymczasem Adam i Marek, po śniadaniu zabrali się za naprawę samochodu. Poranek przyniósł jedną niezbyt optymistyczną informacje – w związku z wiatrem wejście na Ayers Rock zostało zamknięte. Nic to jednak – postanowiliśmy załatwić wszystkie sprawy i uderzyć od razu do Alice Springs. Tam czeka na nas remont arki Waldka, planowaliśmy więc pozostać jakieś 2-3 dni. Dziś okazało się, po sprawdzeniu liczników, że przejechaliśmy od Perth ponad 3 tys. km. Około południa wyjechaliśmy w trasę, Paweł zaglądnął przezornie do recepcji kempingu i okazało się, że wejście na Ayers Rock jest możliwe! Czekała na nas wspaniała wspinaczka na jeden z największych na świecie monolitów skalnych. Prawie 400 m w pionie od podstawy skały. Strome podejście zajęło nam ok. 3 godzin. Zmęczeni, ale i zadowolenie pojechaliśmy do warsztatu, w którym Waldek i Jurek „walczyli” z awarią arki. Z prędkością 60 km/h – bo tylko tak mogła poruszać się arka przejechaliśmy niecałe 100 km i założyliśmy kolejne obozowisko. Na drugi dzień, w czwartek 16 września dojechaliśmy do Alice Springs, stolicy outbacku.