Kilkaset km za Alice GPS wskazał, że jesteśmy kilkadziesiąt km od góry. W związku z tym, że Mt. Strzelecki jest niewielkim wzniesieniem […], istniały obawy, że możemy do góry nie dotrzeć bez dokładnych wskazań GPS.

Alice Springs 

Pobyt w mieście z różnych względów przedłużył się. Przede wszystkim musieliśmy porządnie przeglądnąć samochody, aby kolejne kilometry nie przyniosły niespodzianek. A za nami prawie 3 400 km z 12 000 km. Udało nam się naprawić przedni wał napędowy arki Waldka, co w dalszej trasie umożliwi użycie napędu na cztery koła. Musieliśmy także gruntownie przeglądnąć wszystkie pojazdy, bo corrigation na Gunbarrel Highway sprawiły, że każdy fragment samochodu skrzypi, trzęsie się i wydaje inne, niecodzienne dźwięki. W międzyczasie mieliśmy możliwość uczestniczyć w odbywających się raz do roku zawodach na rzece Todd – współzawodnictwa różnej maści, domowej roboty obiektów pływających. Niewiele brakowało, a zawody nie doszłyby do skutku, ponieważ… podobno gdzieś w korycie rzeki pojawiła się woda (…). Coroczne, słynne zawody rozgrywane są w zupełnie suchym, szerokim na ponad 100 metrów korycie rzeki Todd, a warunkiem koniecznym do rozpoczęcie współzawodnictwa jest właśnie absolutny brak wody w rzece.

W drugim dniu pobytu w Alice spadła na nas jak grom z jasnego nieba wiadomość – Marek Zimowiski – „Ptaszek” musi w ważnej sprawie osobistej pojawić się w Perth. Marek podjął szybko decyzje, spakował się i ruszył w szalony rajd. Wprawdzie nie musiał powtarzać naszej outbackowej trasy – pojechał znacznie szybszą trasą wzdłuż Great Central Highway – ale do przejechania miał 2 400 km w jedną stronę. Po 36 godzinach Marek zadzwonił do nas z Perth i upewnił, że jego sprawy mają się dobrze.

W drodze na Mt. Strzelecki

„Karawana idzie dalej” – w oczekiwaniu na informacje od Ptaszka – co do dalszych losów jego udziału w wyprawie, ruszyliśmy wzdłuż Stuart Highway wprost na północ. Trasa ta o długości 2708 km przecinająca serce Australii, jej czerwony środek – outback, biegnie z Port Augusta na południu do Darvin na północy została tak nazwana na cześć pierwszego Europejczyka, który przeszedł Australię z południa na północ.

Kilkaset km za Alice GPS wskazał, że jesteśmy kilkadziesiąt km od góry. W związku z tym, że Mt. Strzelecki jest niewielkim wzniesieniem – niewiele ponad 600 m n.p.m. – w tym ok. 300 m wysokości względnej, istniały obawy, że możemy do góry nie dotrzeć bez dokładnych wskazań GPS. Na dodatek już od jakiegoś czasu krajobraz mocno się zmienił – prawie płaski po horyzont Gibson Desert zastąpiły pojedyncze wydmy i ranges – pasma wzgórz, do których należał także nasz Strzelecki. Całą sprawę utrudniał też fakt, że pod górę, a tym bardziej na jej szczyt nie prowadziła żadna trasa. W okolicach osady Barrow Creek zasięgnęliśmy języka u miejscowych Aborygenów, którzy wskazali nam drogę właścicieli bydła, prowadzącą do serca Crowford Ranges, pasma w skład, którego wchodzi Mt. Strzelecki. Po niespełna 1 godzinie jazdy przez busz w kierunku zachodnim GPS wskazał, że jesteśmy kilka kilometrów od góry. Postanowiliśmy rozbić obóz i jeszcze w ten sam dzień podejść pod szczyt. Było wprawdzie ok. godz. 15, a zmrok zapadał tutaj niewiele po godz. 18, jednak byliśmy przekonani, że uda nam się przedrzeć przez busz i wrócić przed zachodem słońca. Przed nami były trzy mniej więcej równej wysokości wierzchołki i ok. 3 km marszu. Mniej więcej po ok. godzinie okazało się, źe GPS owszem wskazuje odpowiedni kierunek jednak odchyla się coraz bardziej ku wschodowi. Im bliżej byliśmy grupy górskiej tym mocniej zdawaliśmy sobie sprawę, że kierujemy się w miejsce, które raczej na 100% nie jest szczytem, a tym bardziej Mt. Strzeleckim. Zaniepokojenie szybko przeszło w irytację, poddaliśmy pod wątpliwość ściągnięte przez Internet (z renomowanej bazy danych) współrzędne GPS. Sytuację jeszcze bardziej zaognił męczący upał i wręcz stada much, które już od kilku dni nie dawały nam spokoju. Zdecydowaliśmy wejść na najbliższy względem wskazań GPS wierzchołek i sprawdzić to, co tam zastaniemy oraz wysokość pozostałych, dwóch szczytów. Niewiele później siedzieliśmy na skalistym wierzchołku i byliśmy całkowicie pewni, że nie jest to Mt. Strzelecki. Pomysł był taki, aby: dokonać analizy map komputerowych terenu (a te posiadaliśmy), wejść na dwa pozostałe wierzchołki i określić, który z nich jest „naszym” szczytem. Spokojnie zeszliśmy i udaliśmy się do obozu.

Kolejnego dnia zerwaliśmy się dość wcześnie, aby uderzyć na górę jeszcze przed południową falą upałów. Niestety wyjście – w wyniku analizy map – opóźniło się o kilka godzin i koniec końców wyruszyliśmy dopiero ok.  godz. 9. Optymistyczny był fakt, że po sprawdzeniu danych na mapach komputerowych okazało się, że wierzchołek Góry Strzeleckiego znajduje się bardziej na zachodzie, na linii szczytu, który od początku wydawał nam się najwyższy. Po niespełna 2 h przedzierania się przez busz, oraz dość męczącym podejściu stanęliśmy na płaskim i rozległym wierzchołku. Odnaleźliśmy punkt triangulacyjny oraz kopiec z kamieni. Byliśmy pewni, to Mt Strzelecki, GPS wskazał wysokość 637 m n.p.m., czyli taką, jaką znaliśmy z map. Ogarnął nas niesamowity nastrój, staliśmy na szczycie, nazwanym na cześć polskiego eksploratora i geografa, najbardziej na północ wysuniętym symbolu polskości w Australii. Okolicznościowe fotografie, mocowanie specjalnej tabliczki przygotowanej na tę okazję i zaczęliśmy schodzić. Było to ok. godz. 11.15, 20 września 2004 roku. Wydaje się, że byliśmy jedną z nielicznych grup, która odwiedziła ten szczyt, a już zupełnie pewne jest, że byliśmy pierwszymi Polakami, którzy stanęli na szczycie Mt. Strzelecki. Oczywiście tę informację będziemy musieli sprawdzić po powrocie do Polski.

Devils Marrbles 

Następne kilka dni upłynęło nam na wyjeździe do Devils Marrbles, niesamowitej urody formacji skalnej, znajdującej się paręset km na północ od Mt. Strzelecki. Miejsce to usiane jest dużą ilością graniowych bloków, które w wyniku działania wysokiej temperatury w dzień i niskiej w nocy tworzą prawie regularne, wysokie na kilka a czasem kilkanaście metrów skaliste kule. W drodze powrotnej na południe otrzymaliśmy wiadomość od Marka Zimowskiego „Ptaszka”, który właśnie wracał do nas z Perth! W związku z przewidywanym brakiem łączności telefonicznej w rejonie Kings Canion, gdzie właśnie kierowaliśmy się, postanowiliśmy umówić się z Ptaszkiem już na miejscu. Tematem powrotu Ptaszka z Perth bardzo zainteresowany był Jurek Adamaszek, bowiem z naszych wstępnych kalkulacji wynikało, że Ptaszek może pobić jakiś miejscowy rekord jazdy na czas. A to właśnie Jurek z początkiem lat 80. zapisał się w Księdze Rekordów Guinnessa z rekordem najkrótszego w czasie przejazdu transamerykańskiego samochodem z Alaski w Ameryce Północnej do Ziemi Ognistej w Ameryce Południowej – ponad 20 tys. km w 18 dni! Nie pozostało nam nic innego jak jechać dalej i czekać na przyjazd Ptaszka.

100 km poniżej Alice Springs wjechaliśmy na Edward Giles Track, który miał nas zaprowadzić wprost do Kings Canion. Niestety, dni rozpusty na asfalcie Stuart Highway szybko się na nas zemściły. Po niespełna 40 km zbyt szybkiej jazdy po zniszczonym przez wodę tracku Arka Waldiego z impetem wjechała w poprzeczne obniżenie drogi. Coś huknęło, a jadący samochodem za arką zauważyli wyciekający na piasek olej. Zatrzymaliśmy się. Adam  z Waldkiem spojrzeli pod Arkę i sprawa była jasna – złamał się przedni most napędowy. This is the end! Kilkaset km od jakiejkolwiek cywilizacji, minimum tyle samo od najmniejszego warsztatu – sytuacja wydała się beznadziejna. Jednak Waldek się nie załamywał. Wraz z Adamem postawili przód Arki na podnośniku, podparli kołami i po 40 minutach cały przedni most został wymontowany. Postanowiliśmy o rozbić obóz. Marek, Adam i Waldek udali się drugim samochodem w poszukiwaniu warsztatu, w którym można by było przynajmniej tymczasowo naprawić awarie. Paweł, Sławek i Piotrek mieli czekać maksymalnie 3 dni na powrót tamtej trójki. Po trzech dniach grupa oczkujących miała pozostawić unieruchomioną arkę i starać się dotrzeć do Stuart Highway i powrócić do Alice Springs.

Kolejny raz mieliśmy przykład tego, że szczęście nas nie opuszcza. Jeszcze tego samego dnia, grubo po zmroku trójka wyprawowiczów powróciła z tymczasowo naprawionym mostem i z… Ptaszkiem, z którym udało się spotkać po drodze! Nasz rekordzista dokonał naprawdę dużego wyczyny – w ciągu 36 godzin dojechał do Perth, załatwił wszystkie sprawy i powrócił w 36 godzin. Przejechał tym samym 4 800 km! – po większości drogami z nieutwardzoną nawierzchnią. Następnego dnia po zamontowaniu przedniego mostu wycofaliśmy się na Stuart Highway i udali kilkaset km na południe, skrajem Pustyni Wiktorii, w kierunku miejscowości Marlaa, gdzie startuje kolejny kultowy szlak outbacku – Oodnadatta Track, długi na ponad 700 km, biegnący południowo zachodnim skrajem Simpson Deesert, miał nas zaprowadzić do serca Strzelecki Country – Krainy Strzeleckiego.

Na Oodnadatta Track

Zanim kolejny raz wjechaliśmy w bezdroża miała miejsce narada całej ekipy, w zasadzie zgodnie doszliśmy do wniosku, że arka w tym stanie nie może kontynuować trasy poza asfaltowymi drogami. W obawie o bezpieczeństwo uczestników i powodzenie całej ekspedycji zdecydowaliśmy, że Waldek wraz z Jurkiem udadzą się do Adelajdy, 1200 km dalej na południe i tam spróbują całkowicie naprawić arkę, kolejne spotkanie ustaliliśmy na początek października w rejonie Mt. Kosciuszko National Park. 24 września wjechaliśmy na Oodnadatta Track. Początkowo trasa biegła dosyć dobrym gravelowym (nieutwardzonym) szlakiem, krajobraz zaczął mocno się zmieniać, ponownie, jak na Gunbarrel teren wypłaszczał się, a busz stawał się coraz bardziej rzadki, aby w końcu przeobrazić się w pustynię. Po przejechaniu ok. 200 km znajdowaliśmy się na Simpson Desert, w niecce Jeziora Eyre, największego Australijskiego, słonego jeziora, leżącego w 15 metrowej depresji, w obecnym czasie prawie zupełnie wyschniętego. Wysokie temperatury w dzień i w nocy, ciepły wiatr od pustyni zaczęły dawać nam się we znaki. Pierwsze objawy to podniesiona temperatura silników samochodu, a co za tym idzie potrzeba częstszego zatrzymywania się. Mocno dokuczały nam muchy, których setki latały wokół każdej głowy wystawionej poza wnętrze samochodu. Nasza trasa biegła teraz wzdłuż historycznej trasy kolejowej The Old Ghan, która w XIX wieku łączyła południe Australii z Alice Springs. Przecinając gorące piekło Simpson Desert pociągi wiozły poszukiwaczy złota, farmerów i zwykłych poszukiwaczy przygód. Dzisiaj pozostał po nim wysoki na kilka metrów nasyp kolejowy i resztki drewnianych podkładów, a przede wszystkim kilka na prawdę imponujących mostów, nitowanych konstrukcji łączących brzegi suchych o tej porze creeks.

Głównym punktem programu dnia następnego było Jezioro Erye. Odbijając 70 km z głównego traktu udaliśmy się w kierunku ABC Bay, w północnej części jeziora. Trasa prowadziła absolutnie pustynnym terenem – wydmy i piasek z czasem zmieniły się kamienne pustkowia; wszędzie dookoła ciągnęły się pagórki przypominające krajobraz księżyca. Po chwili ukazała się powierzchnia jeziora – jak okiem sięgnąć biała tafla pokrytego solą dna wyschniętego zbiornika. Spacer kilkaset metrów w głąb jeziora chwila zadumy nad skrajnie pustynnymi warunkami panującymi w okolicy i zaczęliśmy wracać do głównego szlaku Oodnadatta. Zbliżał się wieczór, musieliśmy jeszcze znaleźć miejsce na obóz.

Kolejny nocleg na trasie ukazał nam następny, całkowicie nowy obraz pustyni. Nim skończyliśmy się cieszyć zniknięciem much – po zachodzie słońca dawały nam spokój – do akcji wkroczyły komary. Co za paradoks.  Były nieubłagane. Mimo gorąca musieliśmy się zakuć w długie spodnie i pełne buty, zabezpieczyć wystające części ciała odpowiednimi środkami i siedzieć dość blisko ogniska – komary cięły nawet przez nogawki. A ognisko było szczególne tamtego wieczora. Jedyne drzewo jakie mieliśmy do dyspozycji to porozrzucane tu i ówdzie resztki podkładów kolejowych The Old Ghan, który cały czas nam towarzyszył. Wspominając historie tej niesamowitej linii kolejowej dorzucaliśmy, co i rusz kolejne kawałki stuletniego drewna.

Close
Go top